Do czego pana córce potrzebny martwy tata

Bartosz Raj
09.10.2017 14:52
A A A
Ojca Raj

Ojca Raj (Bartosz Raj)

To zdanie usłyszałem od lekarza, kiedy korzystając z chwili wydłużającego się okresu pozornego spokoju postanowiłem pozałatwiać odłożone sprawy. Staram się nauczyć, że zadbanie o siebie to nie jest w tym wypadku egoizm. I jest to trudne

Nawarstwiło się tych pokładów nie do końca pozałatwianych rzeczy całe mnóstwo. Zaczynając od prozaicznych, odkładanych na wieczne później interesów w urzędach. Dowód osobisty miałem nieważny chyba z rok, albo i dłużej. W zasadzie z dokumentu tego nie korzystałem, więc i nie zauważyłem, że mu się data przydatności do użycia wyczerpała. Dopiero wiosną w szpitalu jedna z pań w rejestracji, kiedy przyjmowaliśmy się z Hanią na oddział neurochirurgii Centrum Zdrowia Dziecka, poprosiła o inną plakietkę z tożsamością. To zaowocowało wydrukowaniem i wypełnieniem wniosku, ale już energii i chyba czasu nie starczyło, by zanieść to do urzędu. Dopiero SMS z banku, że do kontynuacji kredytu potrzebne jest ponowne wbicie dowodu w systemie poskutkowało.

Korzystając z przedłużającej się chwili - i daj boże niech trwa to jak najdłużej - kiedy Hanię nic nie boli i nie musi co kilka dni latać do szpitala, hurtem załatwiłem jeszcze przemeldowanie i zmianę danych w dowodzie rejestracyjnym. Czekam na odbiór dokumentów i czuję się, jakbym znów narodził się jako pełnoprawny obywatel.

Taki porządny, z wszystkimi papierami w porządku.

Jak to możliwe, że człowiek tak zaniedbuje podstawowe i łatwe do załatwienia rzeczy? Normalnie. Kiedy dziecko choruje na nowotwór, a drugie trzeba mieć na oku, by nie działa jej się z tego powodu inna krzywda, to na ostatnim miejscu myśli o sobie. Przynajmniej ja tak mam. Wszelkie sprawy, które nie dotyczyły Hani i jej walki o zdrowie, zmagań o brak bólu, ja klasyfikowałem jako niepotrzebne, wynikające z egoizmu. Każdą lukę, a było ich w tym okropnym roku bardzo mało, wypełniała albo praca, albo gnębiony nerwami „na zapas” odpoczynek. Hania bardzo cierpiała, w pewnym momencie wydawało się, że doszliśmy do ściany i nie umiemy jej pomóc. Dziś jest lepiej, od 4 miesięcy nie boli, od miesiąca nie była w szpitalu. Rano, gdy się budzę, ze zdziwieniem odkrywam, dopiero teraz po wielu tygodniach, że powoli

przestaję się bać telefonu z numeru „Hania”.

Oczywiście wiem, że to ani nie koniec, ani nie trwały i dany raz na zawsze spokój. Ale cieszę się, że Hania się często uśmiecha, kłóci z Mają, chodzi do szkoły i na ćwiczenia. Walczymy, ale więcej w niej energii i dzięki niej także we mnie.

Ojca RajOjca Raj Bartosz Raj

Dlatego załatwiłem te cholerne dokumenty i wziąłem się za samochód. Wyznaję zasadę - ma jeździć, nie zawodzić, pomóc dojechać z córkami do szkoły czy niestety do szpitala. Opony zmieniam, starte klocki wywalam, ale na tym w zasadzie koniec. Póki żadna kontrolka się nie pali i nie stuka coś pod maską na przemian z jęczeniem - nie reaguję. Oczywiście zwaliło się wszystko na raz i nasza 11-letnia srebrna strzała jest obecnie u lekarza, gdzie zdiagnozowano nie jedną, ale trzy poważne awarie, na tyle dotkliwe, że zagrażające budżetowi domowemu i w ogóle stawiające znak zapytania przy pytaniu,

czy warto tego mechanicznego pacjenta jeszcze ratować.

Gdyby nie konieczność posiadania wehikułu, do którego łatwo można wrzucić wózek inwalidzki, pewnie bym się poddał. A tak leczę to kochane auto, licząc dni do wypłaty.

Nieodwołalne zasady zmusiły mnie też do pójścia do lekarza. Psychicznie, mimo patrzenia od 6 lat na niezawinione cierpienie dziecka jest wciąż OK., także dlatego, że teraz jest czas resetowania - tyle jest wokół radości ze spokoju. Ale z racji zatrudnienia musiałem iść na badania okresowe. Brawurowo przeszedłem testy psychotechniczne („wynik jest powyżej średniej i to nie tylko dla pana wieku”), jak burza przeleciałem przez kilka gabinetów zaliczając dobre EKG, prawidłowy cholesterol i cukier, neurologicznie też w porządku. Nawet nie zemdlałem przy pobieraniu krwi, za co dostałem plakietkę dzielny pacjent.

Córki śmiały się ze mnie długo.

Szczególnie Hania. No może nie śmiała, ale triumfująco syciła się tym, że nasze role się odwróciły. Mianowicie w ostatnim gabinecie zostałem w tym pędzie załatwiania rzeczy nie do końca załatwionych sprowadzony boleśnie na ziemię. Lekarz przejrzał wyniki, spojrzał na mnie, mruknął coś o otyłości, ja zapewniłem, że nie mam czasu na dietę pudełkową i puchnę od wsuwania gotowców po zmroku, często w szpitalu, gdzie notorycznym gościem jest moja córka. Pani doktor powiedziała, że mimo wszystko badania są w porządku i zmierzyła mi na koniec ciśnienie. 150/110. Nim wykorzystując wrodzoną umiejętność do czarowania słowem zdążyłem zapewnić, że to zapewne efekt pośpiechu, bo muszę lecieć do pracy, syndromu „białego fartucha” i ciągłej troski o zdrowie córki, pani doktor mruknęła, że

martwy jej się do niczego nie przydam,

a fartuch ma niebieski. Dostałem skierowanie do innego lekarza, przepustkę do życia zawodowego mam raptem na 3 miesiące i z historią leczenia mam się zjawić ponownie w grudniu.

I tak od trzech tygodni biorę leki, najpierw jeden, potem drugi, powoli zbliżając się w tych ilościach do Hani dziennych dawek. Obie moje córki, kiedy tylko jesteśmy razem, z rozkoszną satysfakcją pilnują, by tata zmierzył ciśnienie dwa razy rano i dwa razy wieczorem. Notują wyniki i pouczają, które - dolne, czy górne mam za wysokie. Na szczęście leki zadziałały i coraz rzadziej zdarza się, że aparatura mruga na czerwono, wyświetlając symbol serca pod lupą.

Hania z nadzieją i szelmowskim uśmieszkiem dopytuje jednak ciągle, czy aby na pewno nie muszę pobrać sobie jeszcze krwi. Ona miała to robione setki razy, ja setki razy trzymałem ją wtedy za rękę, żeby się nie bała i powtarzałem, że przecież to nic nie boli i w ogóle nic strasznego. Ale Hania wie, że mnie nic nie bierze, ale tylko wtedy kiedy kłują ją. Sam zaś mdleję, gdy tylko igła zbliża się do mojej ręki. I jak mnie córka będzie trzymać za rękę i mówić, że to nic strasznego, to i tak nic nie pomoże.  

Autor pisze też na blogu Ojca Raj - http://hantek.blox.pl/html