Gdy dziecko bardzo cierpi, wszystko jest bez sensu

Bartosz Raj
16.03.2017 21:24
A A A
Hania Raj

Hania Raj (sony xperia z5)

Sport jest niepotrzebną fanaberią, to co na głowie i to co na sobie nie ma żadnego znaczenia. No i co z tego, że w ogródku wciąż leżą liście z jesieni?

Gdy dziecko płacze i cierpi leżąc w szpitalu wszystko przestaje się liczyć, wszystko jest bez sensu. Banał? - Ależ uderzył w górnolotne tony, przecież to oczywiste - powiecie. Słusznie.

Kiedy dziecko choruje, to ono jest najważniejsze. Na dalszy plan schodzą wszystkie inne sprawy i kłopoty. Tak ma chyba każdy kochający rodzic, tata. Ja chciałbym tylko napisać o skali. O skali, która może z czasem stać się bardzo niebezpieczna.

W tej chwili dokładnie jest godz. 11.07,

Przedpołudnie. Czekam na telefon i jednocześnie zastanawiam się, czy samemu już wykręcić numer. Moja Hania, którą mam nadzieję poznaliście w poprzednich wpisach na serwisie tata.gazeta.pl , wróciła właśnie do domu.

W szpitalu była nieprzerwanie przez miesiąc. W sumie w tym roku w domu była może 15 dni. Miała kolejną operację, już 21. w swoim 10-letnim życiu, po której jedna sprawa się poprawiła, druga znacznie pogorszyła. Teraz czeka na nowy aparat, który ma jej pomóc z bólem i paraliżem. Wtedy wróci do Centrum Zdrowia Dziecka na 22. operację.

Taka jest teraz sytuacja. Nerwowa, to mało napisane. Dość wstrętna. Cytując lekarza: Jak siedzenie na odpalonej bombie. Nie wiadomo, kiedy zacznie boleć bardziej, czy wytrzyma do kolejnej wizyty w szpitalu, jak się będzie czuć. Gdy opada otoczka opieki lekarskiej i pielęgniarskiej, kiedy wiesz, że gdy wróci ból, nikt nie przyjdzie i nie podłączy kroplówki, tylko trzeba jakoś radzić sobie inaczej, ten strach o dziecko bardzo się wzmacnia. "Byle nie cierpiała, byle nie cierpiała" powtarzam jak w 2012 roku, w którym wszystko się zaczęło.

Zawsze byłem przeciwny i mówiłem o tym głośno, że nie ma sensu klasyfikowanie nieszczęść. Ktoś martwi się nowotworem i chorobami towarzyszącymi u małej dziewczynki, ktoś inny krzywym spojrzeniem szefa w pracy. Odczuwanie może być podobnie przykre, wmawianie sobie wtedy, że może być gorzej jest po prostu głupie.

Ja dziś nie umiem sobie wyobrazić "gorzej".

Boję się tego najbardziej. I nie potrafię martwić niczym innym.

Na przykład dopiero co zepsuły się nam samochody. Wszystkie. Tuż przed wyjazdem na ferie, który to wyjazd z racji szpitala się nie udał w całości. Pierwszy gruchot krzyknął, że ma błąd filtra cząstek stałych, drugi zaalarmował, że rośnie mu temperatura silnika, a trzeci do przewożenia towarów w ogóle uznał, że rdzą obrośnie a się nie ruszy.

Mnie też to nie ruszyło, kompletnie. Wszystko udało się naprawić w sumie niewielkim kosztem i w sumie szybko.

A propos pieniędzy. Też ważą mniej. Gdy się kończą w połowie miesiąca, bo rachunki, kredyt, lego dla dzielnej pacjentki, nigdy nie jest przyjemnie. Ale przecież zawsze można skubnąć emulsję ze szpitalnego menu, której Hania nie tknie. A totalnie już uspokaja fakt, że na koncie fundacji wspierającej leczenie Hani są środki na gwałtowne wydatki. Teraz np. pilnie potrzebny wygodniejszy wózek. Damy radę bez pensji.

A więc teraz o pracy. W 2012 roku kiedy moja dziewczynka zachorowała, rzuciłem się na nią (pracę, nie Hanię) bez opamiętania, mimo częstych nieobecności w biurze. To był bardzo ważny rok dla mojego zespołu, rok Euro 2012 i igrzysk w Londynie - mnóstwo pracy, przygotowań i emocji. Udało się. Dziś jest podobnie i trochę inaczej zarazem. Też praca daje wytchnienie, ale

nie jest dostateczną odskocznią mimo sukcesów

i świetnych ludzi dookoła. Może dlatego, że 2012 rok był rokiem kiedy wszystko szło ku dobremu, a ten na razie wręcz przeciwnie, gnoi nas bez litości.

Z drugiej strony mając łeb zajęty zdrowiem dziecka łatwiej unika się i rozwiązuje konflikty, problemy zawodowe nie istnieją, bo na spokojnie, bez niepotrzebnych frustracji się je naprawia, fochy szefa nie stresują, ma się dystans do wszystkiego, to pomaga lepiej pracować. I wszystko jest OK, gdyby nie ten brak radości.

Ktoś też kiedyś w filozoficznym tonie rzekł do mnie, że nie ma ani jednego powodu, dla którego trzeba byłoby zrezygnować ze sportu. Wtedy się zgadzałem, dziś tę myśl wyśmiewam. Sport - ten aktywnie przyswajany, jak i coraz częściej także ten w telewizji - stracił na znaczeniu i został odsunięty.

Na tej samej półce nieistotnych spraw znalazło się to, co mam na głowie i w czym chodzę oraz to, czy w skrzynkach na oknie wciąż tkwią kikuty zgniłych zeszłorocznych kwiatów, i że wciąż jeszcze nie wsadziłem bratków, ani nie byłem zobaczyć, czy wzeszły tulipany.

Piszę o swoich pasjach, o tym co dawało mi dużo radości i relaksu. Nie ma. Szyba w akwarium też zarosła glonami.

Hania RajHania Raj sony xperia z5

Ale jeszcze wciąż jest życie dookoła.

Wkurzające, irytujące, zaprzątające głowę, to normalne, które mam nadzieję macie szczęście widzieć na co dzień. Gdy we wspomnianych górach zginął na kilka godzin ukochany pies, to był straszny płacz, nie spłynęło to po mnie jak błoto z jego sierści, zmywane, kiedy cudownie ocalały wrócił. Wciąż karmię ryby i podlewam kwiaty, chodzę do pracy i się myję.

Ale istotne jest to, że wciąż wiem, że najważniejsza, poza tym co NAJWAŻNIEJSZE, jest miłość najbliższych. Że tego nie wolno zignorować, choć też kusi, żeby czasem krzyknąć, coś powiedzieć za dużo, pokłócić się, zostać sam jak palec z jednym problemem i już. Nie można, nie wolno, wtedy byłby koniec.

Staram się razem z ogródkiem, samochodem i pieniędzmi odłożyć na bok coś jeszcze. Moralizować nie zamierzam, każdy radzi sobie ze swoimi kłopotami - czy to chorobą dziecka, czy brakiem prądu w domu - w sposób, jaki chce i mu pomaga. Ja rady pt. "Idź, chlapnij sobie!" wyśmiewam. Raz, że w szpitalu nie można "chlapnąć". Dwa, że mi alkohol może i pomaga wieczorem rozmazać nieszczęście, ale też wzmacnia jego wyrazistość o świcie. To koszmarne uczucie. Nie przynosi radości i jak wiele innych spraw można to po prostu olać.

PS. Zadzwoniłem o godz. 11.55. Hania w miarę OK. Nie bolało.

Autor pisze też na blogu Ojca Raj - www.hantek.blox.pl