Nie liczy się udział tylko zwycięstwo, czyli normalność

Bartosz Raj
13.09.2016 23:26
A A A
Bule

Bule (Bartosz Raj)

Narażę się pewnie wielu sportowcom i kibicom. Ale przychodzą czasem takie chwile, kiedy wzniosłe hasło wynoszące udział w zawodach nad ich wygrywanie staje się po prostu banalnie głupie. Dlatego szukamy zwycięstw. Wszelakich.

Moja ikonka młodsza, znana też jako Maja, zaraz po pokazaniu mi ziejącej, zakrwawionej dziury po wyrwanym zębie wskoczyła dziś wieczorem na podarowany używany rower, wciąż na nią za duży. Na stopach posiadała klapki, na reszcie ciała zwiewną letnią sukienkę. W tym profesjonalnym kolarskim stroju pomknęła przed siebie na złamanie karku. Minutę później bez śladu zmachania rzuciła bicyklem o ścianę i zawyrokowała, że wszystko może być i w sumie to jest git. Ale koła do wymiany. Chwilę zajęło mi dookreślenie, że chodzi o opony, bo są niebieskie i zdaniem Majki nieprofesjonalne. Brzydkie nawet. Za to różowy dzwonek całkiem jest ok.

To ostatnie zdanie rzuciła już w locie, bo w tym samym czasie zdążyła chwycić hulajnogę i

wyrżnąć twarzą o kostkę chodnikową,

gdy kółko tejże zatrzymało się na leżącym w poprzek gumowym wężu do podlewania. Zamarłem, widząc wyraźnie pulpit pielęgniarski na izbie przyjęć w Centrum Zdrowia Dziecka, ale nim zdążyłem odtajać, wstała, otrzepała się, wytarła krew z kolan i, krzycząc "Kocham cię, tato", rozpłynęła się.

Wygrywa wszystko. We wszystkim. Jest nie do zdarcia. Gdyby na jej drodze pojawił się nagle betonowy mur, zostałyby tylko ruiny, gdy ona przezeń się by przebiła. Jest zdrowa.

Starsza ikonka, zwana Hanią, zdrowa nie jest. Też by przebiła mur - ale waląc w niego wózkiem inwalidzkim. Jest słaba, zniszczona lekiem, który zabijając to, co w niej złe, wali też w to, co w niej najlepsze i zdrowe. Nie chodzi. Nie chodzi na zajęcia gimnastyczne w szkole. Coraz rzadziej bierze udział w czymkolwiek,

co przypomina sport.

Z oczywistych względów. Z równie oczywistych jest jej z tym źle. Im starsza tym dotkliwiej przyjmuje ograniczenia. I nie zadowala jej udział. Ma go gdzieś, w głębokim poważaniu. Tym bardziej, że często ten udział jest wymuszony, inny, na specjalnych prawach. Bo wiadomo, że nie pobiega na bieżni w szkole, ale może pojechać. Że nie zagra w kosza, ale może piłki podawać. Że nie skoczy w dal, ale będzie mierzyć odległość. Fantastycznie, ale jej potrzebne jest zwycięstwo, w zawodach na równych zasadach dla niej i innych. To ją nakręca, to jej pozwala wierzyć, że zwycięży też w innym pojedynku, w którym nie jest bez szans.

Ależ oczywiście, jeśli zechcecie wymienić dwadzieścia najbardziej popularnych dyscyplin, zawodów czy zabaw,

nie ma w nich żadnych szans.

Na szkolne zajęcia z w-fu już też nie chodzi, bo to żadnego sensu, poza ciągłym jej upokarzaniem, nie ma. Tym trudniej znaleźć coś, w czym jest równa. Że nawet jeśli robiąc coś przegra, to zaakceptuje to bez nerwów, bez łez, bo ta słabość będzie wynikać z niepowodzenia, a nie niepełnosprawności. Tak jest na przykład z nauką. Przykłada się, cieszy, kiedy zdobywa dobrą ocenę, chwali się tym. Wie, że mózgu jej nikt nie wyłączył tak jak nóg. Mimo że kosztuje ją to strasznie dużo sił, wciąż nie rezygnuje z normalnej szkoły. Ze sportem jest inaczej. Jest beznadziejnie nawet. Nie, udział nie jest wcale fajny. Dajcie mi wreszcie wygrać, chcę zwyciężać!

Chcę jej w tym pomóc, zasługuje na te chwile radości. Najlepiej, kiedy zwycięstwo osiągnięte jest samodzielnie, bez żadnych forów. O basenie już kiedyś tu PISAŁEM .

Poza wjechaniem na pływalnię na wózku po zanurzeniu jest już równa tytanicznej siostrze. Na plecach nawet szybsza. Zwycięża. Kolejnym sportem jest badminton i tenis. Paletki, rakietki te sprawy. Na razie, mimo sprawności siostry,

nogi się w ich rywalizacji nie liczą,

a Hania odbija lepiej. Wygrywa. Największym zwycięstwem pozostaje, kiedy uderzona płaskim, atakującym forhendem piłka trafi mnie tam, gdzie boli. Rechot niesie się po wszystkich stadionach świata.

Stosunkowo nowym odkryciem są zaś boule, bule, swojska petanka. Znacie - rzuca się małą białą i lekką piłeczką, mniejszą od tej pingpongowej, zwaną świnką. Potem każdy z zawodników ma swoje dwie kule (akurat my tak gramy, kiedy rzucamy troje), którymi stara się cisnąć tak, by były jak najbliżej białej. Majki technika jest nienaganna, ale przesadza z siłą, pojawia się niedokładność. U mnie, jak zwykle, raz wyjdzie coś wybitnego, raz - seria miernych zagrań. W dodatku psychika szwankuje i kiedy zaczynam przegrywać, przegrywam jeszcze bardziej. Hanka techniki ma dwie -

oburęczna spod brody i z prawej ręki z zamachem

koło kółka wózka. Zazwyczaj rozgrywamy dziesięć kolejek. Licząc punkty podwójne (kiedy dwie bule jednej osoby są najbliżej świnki), starsza ikonka wygrywa zazwyczaj przekonująco - 12 do 5 i 3? 10 do 6 i 1? Dziś zaś graliśmy we dwójkę, bo Maja rwała zęba. Osiem kolejek trzasnęliśmy, nie zdarzyły się punkty podwójne. Wygrała 5:3.

Maja po takim łomocie rzuca coś, co w jej wieku nazwałbym przekleństwem, i wraca na rower. Hania z miną lepszego cwaniaka podryguje w wózku. A ja jestem najszczęśliwszym przegranym świata. Mi wystarcza udział w tych jej zwycięstwach.

Autor pisze też na blogu Ojca Raj - www.hantek.blox.pl