A gdybym miał bliźnięta? Czy to tylko dwa razy więcej pieluch i stresu? A może również... satysfakcji?

Michał Strzałkowski
11.12.2017 10:50
A A A
Bliźniaki - dwa razy więcej pieluch i miłości

Bliźniaki - dwa razy więcej pieluch i miłości (Fot. love_K_photo | Flickr | CC BY-NC-ND 2.0)

Czasem się zastanawiam jak by to było, gdyby moja żona zamiast jednego dziecka urodziła bliźniaki. I zaczynam podziwiać rodziców bliźniąt.

Wszyscy lubimy promocje, a najbardziej takie, kiedy dostajemy więcej. Najlepiej więcej za mniej. A gdyby tak ktoś dołożył nam 100% więcej dziecka? Nie mam oczywiście na myśli tego, żeby nasza pociecha błyskawicznie utyła. Chodzi mi o sytuację, gdyby się… podwoiła.

Czasem zastanawiam się co by było, gdyby moja żona zamiast jednego dziecka urodziła bliźniaki. Mamy co prawda dwóch synów, ale dzieli ich parę ładnych lat. To zatem nie to samo, co "2 w cenie 1". No właśnie… W cenie jednego?

Przyznam szczerze, kiedyś chciałem mieć bliźnięta. Co może być fajniejszego dla Twojego dziecka, które przecież kochasz nad życie, niż zafundowanie mu brata lub siostry, które będzie dla niego bliższe niż ktokolwiek na świecie? Życie pełne jest historii o bliźniętach, które do końca życia wspierały się najlepiej jak mogły. A to prowadziły wspólnie dobrze prosperujący interes, a to zamieniały tożsamościami, by jedno mogło za drugie zaliczyć trudny egzamin, a to wreszcie "wyczuły" w niewytłumaczalny sposób, że rodzeństwo jest w niebezpieczeństwie i popędziły z pomocą. Nawet jeśli te historie są wyssane z palca, to jednak bardzo budujące.

Bliźnięta w akcjiBliźnięta w akcji Fot. Derek Bridges | Flickr | CC BY 2.0

Stało się jednak inaczej, dzieci mam "pojedyncze". I wcale nie żałuję. Nie, to nie jest tekst o tym, że fajniej jest mieć po jednym dziecku naraz. Ostatecznie, co ja wiem o posiadaniu bliźniaków? Bynajmniej nie mam zamiaru udowadniać wyższości czegokolwiek. Po prostu, Drodzy Ojcowie Bliźniąt, podziwiam Was mocno i szczerze. Ja się domyślam, że bliźniaki to dwa razy więcej radości, uśmiechu czy buziaków na dobranoc. Ale to też dwa razy więcej pieluch, nocników, rączek, które nie chcą wejść do rękawa i kredek smarujących po ścianie kolorowe esy-floresy.

Przyznaję, moi synowie są raczej z tych mocno ruchliwych i bardzo chętnych do eksperymentowania czy ruszania na podbój świata. Niespecjalnie za to lubią poddawać się monotonii domowych rytuałów. A to nie ułatwia, jak wiadomo, bycia rodzicem. Myśl, że musiałbym mieć dwa razy tyle oczu dookoła głowy trochę mnie nawet przeraża. No bo jak Wy to robicie, Drodzy Ojcowie Bliźniaków, zwłaszcza jeśli macie jeszcze więcej dzieci, że ogarniacie to co robią Wasi milusińscy? Że jesteście w stanie wygrać ten pojedynek na szybkość, godny dobrego westernu? Naprawdę mi to zawsze imponowało. Mam pewne przeczucie, że choć dzieci jest w tym przypadku tylko dwa razy więcej, to stres, zmęczenie i konieczność reagowania z szybkością godną rewolwerowca raczej są tu poczwórne. Jeśli nie "popiątne" czy "poszóstne". To przecież trochę jakby mieć do czynienia ze zorganizowaną grupą dziecięcą, która działając "zgodnie i w porozumieniu" jest w stanie osiągnąć więcej niż pojedynczy osobnik. Nie podejrzewam, że już we wczesnym wieku są w stanie wejść jedno na drugie i dosięgnąć tego, co położyliście wysoko w nadziei, że dziatwa się do tego nie dobierze (bo niezdrowe, bo niebezpieczne, bo Wasze i łatwo się psuje). Myślę jednak, że szybko się uczą, iż razem mogą zdziałać więcej. A jeśli się nie dogadują i są z tego konflikty, to nie wiem czy to przypadkiem nie jest nawet gorzej. Bo przecież ich jest dwoje, a Ty, rodzicu, jeden. Nie da się być w 100 procentach dostępnym dla każdego. Nie wszystko można zrobić naraz i podwójnie. A do tego trzeba przecież wyrobić plan dnia.

Weźmy na przykład taki poranek. Od września zbieramy się dzielnie do przedszkola i szkoły. A tu tyle okazji do wprowadzenia w codzienność tego drobnego elementu chaosu. Rozlane mleko, rozsypane płatki owsiane, wciąż ukradkiem, mimo setek próśb, pies dokarmiany spod stołu. I jeszcze trzeba zdążyć. I nic nie zapomnieć. I odpowiednio ciepło się ubrać. I nie zostawić w domu pobojowiska, bo przecież ono samo nie zniknie jak będziemy w pracy i spokojnie na nas poczeka na popołudniowo-wieczorne zmęczenie. Całkiem niezłe wyzwanie, jak mniemam.

Wyczytałem, że rodzice bliźniaków zauważają, że ich dzieci wymyślają czasem własny język zrozumiały tylko dla nich. Kiedyś hitem internetu był filmik z dwoma, na oko rocznymi koleżkami, którzy w samych pieluchach i skarpetkach stoją w kącie kuchni i zawzięcie ze sobą "dyskutują", powtarzając w kółko kilka sylab. Ale co chwilę z inną intonacją. Raz się z czegoś śmieją, a za chwilą wyglądają jakby jeden drugiego jakoś "słownie" uraził. Znowu nie wiem, czy to prawda z tym "bliźniaczym językiem", ale skoro tak dobrze idzie im działanie na polu lingwistyki, to co w przypadku prostszych spraw? Na przykład zdobycia słodyczy przed obiadem? Wyobrażam sobie, że możliwe są tu do realizacji plany nie tak bardzo odległe od tych, jakie układał Danny Ocean i jego wesoła kompania kilkunastu specjalistów od realizowania nieprawdopodobnych rzeczy. Pewnie sporo przesadzam. Ale ile tak naprawdę?

 

Z drugiej strony, patrzeć na to jak rozwija się taki duet, jak bardzo jest dla siebie bliski i jak fajnie dzieli ze sobą ten pierwszy etap życia, to musi być fajne uczucie. I całkiem spora satysfakcja. Nawet jeśli jest się po tym całym westernie wykończonym nie tylko jak koń, ale także całe biuro szeryfa, klientela saloonu i oddział agentów Pinkertona. Drodzy Ojcowie Bliźniaków, czapki z głów. Czy tam kowbojskie kapelusze. Czy co tam nosić na głowie lubicie. Naprawdę podziwiam. I nie zazdroszczę. No może trochę. Czasem. Jak się wyśpię.