Galerie, muzea i... dziecko. Jak to poukładać, żeby ze sobą wytrzymać?

Michał Strzałkowski, Polskie Radio S.A.
19.04.2017 11:23
A A A
Dziecko w muzeum

Dziecko w muzeum (Pixabay.com /CC0 Public Domain)

Zabierać czy nie zabierać dzieci w takie miejsca? Mamy ten dylemat ilekroć zdarzy nam się z żoną pomyśleć o jakiejś wycieczce.

Rzecz jasna o nie takiej rowerowej za miasto w poszukiwaniu pierwszych śladów wiosny, ale takiej na kilka dni do jakiegoś fajnego klimatycznego miasta pełnego uroczych uliczek, fantastycznych placów i - last but not least - jakichś wartych odwiedzenia kulturalnych miejsc - galerii ze słynnymi obrazami czy oper ze świetnymi głosami. Nie samym dobrym żarciem i winem w lokalnych tawernach czy bistro wypada przecież żyć człowiekowi w turystycznym szale.

Nie tylko plaża i karuzele

Każdy kto dzieci ma już od kilku lat (a najlepiej od jakiejś dekady) zapewne się zgodzi, nie ma to jak zostawić pociechy pod czujnym okiem babci czy dziadka i urwać się chociaż na parę dni do świata wolnego od „naprawdę trzeba od czasu do czasu zjeść warzywo, żeby nie dostać szkorbutu” czy „nie wolno gryźć brata, nawet jeśli chwilę temu przylał ci linijką”. Tłumaczyć tego nie będę. Kto ma dzieci - zrozumie. Kto nie ma - nawet nie będzie pewnie próbował zrozumieć.

Tu jednak pojawia się wspomniany przed chwilą dylemat, A może jednak zabrać dzieciaki? Przynajmniej te większe, co najmniej 8-10-letnie? To przecież takie rozwijające, podróże kształcą i w ogóle będę jednak za nicponiami tęsknił. Może warto skonfrontować dziecko z podróżą do zupełnie innej kultury i rozrywkami, które nie polegają jedynie na jedzeniu lodów, wrzeszczeniu wniebogłosy w wagoniku kolejki górskiej w parku rozrywki albo taplaniu się w morzu czy jeziorze?

Dziewczyna w galerii sztukiDziewczyna w galerii sztuki Pixabay.com /CC0 Public Domain

Przyznam szczerze, że nie mam tu jednoznacznej odpowiedzi. No może poza banałem typu „każde dziecko jest inne”. Bo jest, to już każdy rodzić musi wyczuć jak to będzie z jego potomkiem. Ale coś w tym chyba jest, że nawet jeśli dziecko pół wyjazdu do Pragi, Paryża, Rzymu czy Petersburga jęczy, że ma już dosyć, że ile można łazić i w ogóle co to za pomysł, żeby łazić po jakichś ruinach, gdzie nie ma wi-fi i nie da się nakarmić wirtualnej trzody czy skończyć upgrade warownego zamku, to jednak coś po latach z tego wszystkiego zostaje. A nawet więcej niż by się nam mogło podczas takiej wycieczki wydawać.

Moja żona często wspomina wakacyjne objazdówki po Europie, jakie uwielbiał we wczesnych latach 90-tych organizować mój przyszły teść. Jako poukładany, zaradny i skrupulatny przedsiębiorca nie miał oczywiście w sobie nic z radosnego chaosu Clarka Griswalda z komedii „W krzywym zwierciadle: Europejskie wakacje”. Wprost przeciwnie, plan wycieczki miał zawsze świetnie przemyślany, wszystko sprawdzone i rozpisane na odpowiednie odcinki czasu. I tak od Berlina po Gibraltar.

Z jednej strony, moja 10-letnia wówczas przyszła żona szybko miała dosyć, z drugiej, wiele z tamtych doświadczeń zostało w Niej do dziś i przydaje się w różnych okolicznościach. Dlatego chcielibyśmy trochę takich doświadczeń przekazać dzieciom. Nawet jeśli na taki teoretycznie relaksujący wyjazd zabierzemy przy okazji wieczorne spory z dziećmi o zjedzenie kolacji czy dokładne umycie zębów. Ale rzecz jasna nasz plan na taki wyjazd jest zupełnie inny.

Nic na siłę

Przede wszystkim - nic na siłę. I dotyczy to wszystkich, dzieci oraz dorosłych. Nie zmuszamy do ganiania po galeriach czy muzeach, nawet jeśli najeżone są Da Vincimi czy Michałami Aniołami jak bożonarodzeniowa play-lista kiczowatymi piosenkami o śniegu i choince. Nie dajemy się też sterroryzować przymusem wałęsania się jedynie po cukierniach i sklepach z pamiątkami. Po prostu idziemy na spacer i patrzymy co się wydarzy. Dziecko pewnie wiele nie zapamięta, ale może poczuje choć trochę atmosferę miasta? Pełnej kanałów i wąskich uliczek Wenecji, gwarnego Paryża czy superestetycznej Kopenhagi pełnej zaparkowanych gdzie się tylko da rowerów.

Chłopiec w muzeumChłopiec w muzeum Pixabay.com /CC0 Public Domain

Jeśli muzea czy galerie, to najlepiej te, które mają też jakąś sekcję pomyślaną specjalnie dla dzieci. To już coraz częściej standard. Ba, w takim Londynie, oprócz fantastycznych muzeów historii naturalnej czy brytyjskiego transportu jest nawet Muzeum Dzieciństwa (i to od 1872 roku). Nie mówiąc już o tym, że zwiedzanie Wembley, Stade de France czy Camp Nou to dla większości z nas ojców frajda nie mniejsza niż dla naszych synków czy zajaranych futbolem córek (wcale nie tak rzadkie to przecież przypadki).

A jeśli już zdecydujemy się na całkowicie dorosłe muzeum - Tate Modern, Luwr, Ermitaż czy Uffizi - nie narzucajmy zbyt intensywnego tempa. Dla dziecka nie ma z reguły różnicy czy patrzy na „Mona Lisę” lub „Wenus z Urbino” czy na płótno jakiegoś niespecjalnie nam znanego XVI-wiecznego Holendra, który namalował strasznie ciemny i nieco przyciężki obraz z żaglowcem zawijającym do portu. I pozwólmy pogapić się na taki żaglowiec nawet pół godziny czy dłużej.

Bodaj to Wisława Szymborska w świetnym dokumencie Katarzyny Kolendy-Zaleskiej „Chwilami życie bywa znośne” opowiadała, że nierzadko zdarzało jej się wybierać się do galerii czy muzeum tylko po to, by przez długi czas oglądać tylko jeden, konkretny obraz. Peter Greenaway żalił mi się podczas festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu, gdy udało mi się go zagadnąć na chwilkę po projekcji jego dokumentu „Rembrandt: Oskarżam!”, że ludzkość niemal zatraciła już umiejętności nie tylko patrzenia na obrazy, ale także „czytania” wszystkich ich możliwych znaczeń.

Zamiast popędzać, pogapmy się więc na ten holenderski żaglowiec razem z dzieckiem. A przed wyjazdem do Florencji czy Amsterdamu poćwiczmy trochę w Muzeum Narodowym w Warszawie lub Krakowie. Poćwiczmy rzecz jasna siebie i dziecko. Taki patent sprawdza się w naszym przypadku całkiem nieźle.

No ale jest jeszcze jeden ważny element, który staramy się zawsze uwzględnić. Co za dużo, to niezdrowo. Na każdą podróż z dzieckiem do jakiegoś przepięknego miasta, niech przypada choćby jeden wyjazd „tylko dla dorosłych” do Paryża czy innych Aten. Wtedy i wilk jest syty, i owca cała. A raczej rodzice zrelaksowani, a dzieci nieznudzone.

Michał Strzałkowski, Polskie Radio S.A.